Słowo "epidemia" wielu z nas kojarzyło się do tej pory z zamierzchłymi czasami. A to ktoś podczas wycieczki natknął się na choleryczny cmentarz, a to jakaś kapliczka w polu zwracała uwagę napisem dziękczynnym za ocalenie z morowego powietrza. Co prawda w XXI wieku dochodziły nas słuchy, a to o eboli, a to o SARS-1 - wszystko jednak na odległych nam krańcach świata i w takiej skali, która nie budziła poza danym regionem większego poczucia zagrożenia. W Polsce jedynie odra w ostatnich latach nieco przypomniała o sobie, ale poza tym nic nie wzbudzało naszej czujności w tym zakresie. Jak wiemy - obecny rok zmienił sytuację o 180 stopni.
Wróćmy jednak do czasów dawnych. Jakie choroby zakaźne nękały Warszawiaków w poprzednich wiekach? Przede wszystkim spustoszenie siały dżuma i cholera. Dwie poważne epidemie dżumy dotknęły miasto w XVII wieku (ok. 2400 ofiar śmiertelnych) oraz w kolejnym XVIII (ok. 30 000 zgonów). To do tej choroby przylgnęło słynne określenie "morowe powietrze" - potem niewłaściwie przypisywane także innych chorobom zakaźnym. Istotnie, mimo że w tamtej epoce dopiero przypuszczano możliwość przenoszenia chorób przez powietrze, określenie to okazało się dla dżumy właściwe. Warto tu zauważyć pewną kwestię - istnieje różnica między przenoszeniem chorób tzw. drogą kropelkową a drogą powietrzną, mimo że nazwy są nieco mylące - obie drogi wykorzystują bowiem powietrze jako medium transmisyjne. Różnica jest istotna, bowiem przy drodze kropelkowej zakażenie następuje przez kontakt z unoszącymi się w powietrzu zakażonymi kropelkami płynów ustrojowych. Kropelki te jednakże dość szybko opadają i nie są zdolne do dłuższego utrzymania się w powietrzu. W przypadku tzw. drogi powietrznej zakażenie następuje przez inhalację zakażonego pyłu powietrznego lub pozostałości po kroplach - drobnoustroje są więc tutaj związane z dużo mniejszymi cząstkami niż krople i dzięki temu mogą się dużo dłużej unosić w powietrzu. Nie wszystkie choroby są zdolne osiągnąć powietrzną drogę zakażania (która stanowi niejako, dużo gorsze z punktu widzenia człowieka, rozszerzenie drogi kropelkowej). Te, które potrafią to robić, poza dżumą, to np. gruźlica, odra i ospa wietrzna. W przypadku COVID - nie zostało to jednoznacznie ustalone, choć bardziej uważa się, że nie przenosi się drogą powietrzną, jedynie kropelkową.
XIX wiek to w Warszawie czas cholery. W przeciwieństwie do dżumy, gdzie wyróżnić można dwie duże epidemie, tutaj sprawa była bardziej rozlana w czasie - następowały liczne nawroty epidemii. Podczas najdotkliwszego z nich, przypadającego na lata 1852-1855, zmarło z powodu cholery ok. 5 000 mieszkańców. Z XIX wieku zachował się cmentarzyk choleryczny, położony przy torach kolejowych, w widłach ulic Starzyńskiego i Odrowąża. Skoro już przy XIX wieku jesteśmy, to nie sposób nie wspomnieć o słynnej grypie hiszpance. Tu jednak dane są skąpe i wg niektórych źródeł wydaje się wręcz, że w Warszawie przeszła ona bez większego echa - jest to jednak sprawa dyskusyjna i tak naprawdę liczba ofiar nie jest znana.
Już w tamtych wiekach doceniano potrzebę izolacji chorych. W skali ogólnowarszawskiej pomocne okazały się formacje, odgraniczające fizycznie centrum miasta. Były to zbudowane w 1624 roku, z pobudek militarnych, Wały Zygmuntowskie oraz położone nieco dalej, pochodzące z 1770 roku, Okopy Lubomirskiego. Te ostatnie miały wydzielone punkty kontroli sanitarnej. Wewnątrz miasta istniała strefa izolacyjna położona na łasze wiślanej - Kępie Polkowskiej, na wysokości późniejszej Cytadeli. Władzę w mieście podczas epidemii przejmował tzw. burmistrz powietrzny, najbardziej znanym z historii stał się Łukasz Drewno. Ciekawą profesję uprawiali wyganiacze - do nich należało wyrzucanie z miasta żebraków, prostytutek czy po prostu niechlujnie ubranych osób - czyli wszystkich tych, których uznawano za potencjalnych roznosicieli choroby. W czasie epidemii nie wolno było handlować starą odzieżą. Domy okadzano siarką i prochem, ściany skrapiano octem, okna zabijano deskami, a ulice i podłogi posypywano piołunem. Twarz smarowano dziegciem, pito też nalewki ziołowe.. Mniej sympatycznymi osobami byli tzw. mazacze dżumowi. Były to osoby, np. grabarze, widzące w epidemii możliwość większego zysku. Co robili, że zyskali tak przyjemną nazwę? Otóż, by pomóc nieco epidemii, rozcinali zwłoki i ich fragmenty, zwłaszcza mózgi, rozsmarowywali po mieście - np. po kamienicach.
Wracając do roku 2020, spójrzmy teraz co się dzieje na biężąco. Sytuację z COVID-19 w Polsce znamy już wszyscy - liczbą zachorowań każdego dnia bombardują nas wszystkie media. Jak jednakże sytuacja wygląda w samej Warszawie? Patrząc na statystyki województwa mazowieckiego można by się obawiać, że to milionowa stolica napędza zachorowań. Tak się jednak nie dzieje! Dane dotyczące samej Warszawy, a ściślej mówiąc, powiatu warszawskiego znajdziemy na stronie Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w m. st. Warszawie - https://pssewawa.pl/. W zakładce "Komunikaty" wybrać możemy "Sytuacja epidemiologiczna na terenie powiatu m.st. Warszawy związana z koronawirusem SARS-CoV-2 wywołującym zachorowanie na COVID-19.". Każdego dnia stacja zamieszcza plik PDF z bieżącymi informacjami.
Ze strony Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej dowiadujemy się, że w samej Warszawie, na dzień 23 maja, mamy 988 potwierdzonych przypadków COVID. Stanowi to niecałe 5% zachorowań w Polsce. Liczba zgonów w Warszawie z powodu COVID wynosi obecnie 86, co stanowi ok. 9% wszystkich zgonów związanych z COVID w kraju. I, choć oczywiście absolutnie nie należy lekceważyć tej poważnej choroby, warto zauważyć, że dane te nie wyglądają źle (988 przypadków, a pamiętajmy że liczba mieszkańców Warszawy to ok. 1.8 miliona). Także wykres, sporządzony na podstawie ilości nowych dziennych przypadków, daje nadzieję iż warszawski szczyt zachorowań mamy już za sobą. Maksymalna liczba dziennego wzrostu zachorowań wyniosła 50 (15 kwietnia), średnia z rejestrowanego okresu to dla Warszawy ok. 14 nowych zachorowań dziennie. W ostatnich dniach liczba ta oscyluje między kilkoma zachorowaniami do max. 15.
Na koniec trzeba wspomnieć o tym, co poza samym strachem przed chorobą, dotknęło nas najbardziej - tzw. lock-downie miasta. Z dnia na dzień życie przestawiło się do góry nogami, musieliśmy pogodzić się z zamkniętymi restauracjami, galeriami handlowymi, kinami. Wiedząc, że wszystko w imię bezpieczeństwa, należy jednak przyznać, że mieszkańcy mądrze i zdyscyplinowanie podeszli do sprawy :) Komu w te dni zdarzyło się być późnym popołudniem lub wieczorem w centrum, ten wie jak niesamowicie puste było wtedy Śródmieście. Widoki te z pewnością przejdą do historii.
Do Internetu trafił także filmik z drona, z dobrym tłem muzycznym, nagrany nad pustą
Warszawą w czasie epidemicznych ograniczeń. Puścił go w eter Damian
Popławski z Pop Art Media. Dostaliśmy (my jako Warszawa i Polska
:))
mnóstwo pozytywnych międzynarodowych komentarzy, gdzie pochwalono nas
za mądre podejście i stosowanie się do zaleceń. I choć oczywiście trzeba
zauważyć, że filmik robiony był w niedzielę ok. 8:00, więc gdy ruchu i
tak nigdy nie ma za dużego (no ale przecież nie aż tak jak w tym
okresie!) to jednak wszyscy pamiętamy jak naprawdę puste ulice Warszawy
były w czasie największych obostrzeń. A więc jak najbardziej
zasłużyliśmy na dobre słowa
Filmik odnajdziemy na serwerze YouTube pod adresem: https://www.youtube.com/watch?v=Wzkg8sYWBGA.